Zakopaliśmy z Korczyńskim topór wojenny

18.12.18Utworzono
/uploads/assets/1504/franzz.jpg
Rozmowa z Rafałem Franzem, futsalistą Piasta Gliwice, byłem reprezentantem Polski.

To jeden z najbardziej utytułowanych i nietuzinkowych futsalistów w kraju. 7-krotnie sięgał po mistrzostwo Polski, grał w europejskich pucharach i był jednym z filarów kadry narodowej, ale na Euro w Słowenii nie pojechał. W Futsal Ekstraklasie zdobył ponad 170 bramek. Rafał Franz – człowiek skała, który będąc nastolatkiem, na ulicy, rozegrał jeden z najważniejszych meczów w swoim życiu. Wygrał, ponieważ pomogła mu Boża Opatrzność. Dzisiaj gra dla Piasta Gliwice i jest szczęśliwym mężem oraz ojcem.


- Wiem, że wielokrotnie już odpowiadałeś na pytania o niełatwe dzieciństwo. W wieku 14 lat wylądowałeś na ulicy, jednak dzięki staraniom twojej mamy trafiłeś w końcu do Domu Nadziei w Bytomiu. Długo wychodziłeś na prostą?

- Do Domu Nadziei trafiłem jak miałem 16 lat. Znalazłem tam to, czego tak bardzo brakowało u mnie w domu – czyli spokój i poczucie bezpieczeństwa. Niestety, w moim rodzinnym domu było sporo przemocy, więc żyłem w notorycznym strachu. Nie wiedziałem, co się wydarzy za kilka godzin, jutro, czy pojutrze. W Domu Nadziei zobaczyłem, że można żyć normalnie. Że to, co widziałem zza ścian mieszkania, nie jest czymś niezwykłym. Ośrodek dał mi poczucie własnej wartości i przekonanie, że sam mogę zbudować szczęśliwą rodzinę. Tam spotkałem ludzi, dla których byłem ważny, którzy byli gotowi poświęcić mi swój czasu i dali namiastkę miłości. Wychodzenie na prostą to proces długotrwały. Chyba nawet do teraz w 100 procentach na niej jeszcze nie jestem.


- Musiałeś się szybko usamodzielnić. Pracowałeś w myjni samochodowej i zarabiałeś za cały dzień maksymalnie 20 złotych. Uczyłeś się zaocznie. Na jedzenie zostawały ci grosze. Gdzie w tym wszystkim było miejsce na futsal?
- To był przyśpieszony kurs życia w trybie zaocznym. Zawsze bardzo chciałem grać w piłkę, ale ze względu na moje trudne dzieciństwo ograniczało się to głównie do meczów rozgrywanych na podwórku. Był też jakiś epizod w trampkarzach Polonii Bytom, gdzie strzelałem sporo bramek i trener namawiał mnie, żeby postawił na futbol, ale ja wybrałem nieco inną drogę. Po przeprowadzce do Gliwic, zacząłem grać w ligach środowiskowych organizowanych przez świętej pamięci Jerzego Wojewódzkiego. Tych lig było 5 czy 6, pojawiła się szansa gry w Młodzieżowych Mistrzostwach Polski i w pewnym momencie wypatrzył mnie trener Błażej Korczyński. Dostałem propozycję gry w zespole PA Nova, ale ja na początku się nie zgodziłem. Występowałem już w Radanie i dostałem obietnicę, że będę grał w pierwszym zespole. Dużo zawdzięczam grupie ludzi, którzy dali mi wtedy szansę i zmobilizowali do działania, Korczyńskiemu, czy Romanowi Sowińskiemu. To również właśnie dzięki nim, jestem dzisiaj, gdzie jestem.


- Twoim pierwszym futsalowym klubem była PA Nova Gliwice. Pamiętasz swój debiut w najwyższej klasie rozgrywkowej?
- Pamiętam go doskonale. Dariusz Brauhoff nie mógł jechać na mecz, ponieważ grał w Narodowej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia i miał jakiś ważny występ. Trener Błażej Korczyński nie miał zbyt dużego wyboru, bo nie dysponował szeroką ławką, więc musiał, ale też chciał na mnie postawić. Przyszedł do mnie przed meczem i powiedział mi, żebym na parkiecie poszedł do przodu i nie przeszkadzał. Byłem tak zdeterminowany, że w pierwszej połowie strzeliłem dwie bramki. Całe spotkanie wygraliśmy 6:0 z Kupczykiem Kraków, a ja w swoim debiucie ustrzeliłem hattricka i trochę odleciałem. Jednak trener Korczyński błyskawicznie mnie sprowadził na ziemię, ponieważ w następnym meczu z Siemianowicami całe 40 minut przesiedziałem na ławce, a Darek wrócił do pierwszego składu.

 

- Twoja sportowa przygoda szybko nabrała rozpędu. Pierwszy tytuł z PA Novą Gliwice, korona króla strzelców. Przejście do Akademii FC Pniewy i długie pasmo sukcesów. Europejskie puchary, w końcu Wisła Krakbet Kraków. Twoje futsalowe curriculum vitae już wtedy robiło wrażenie.
- Każdy klub, w którym byłem grał o najwyższe cele, a z reguły sięgał po tytuł wcześniej czy później. PA Nova, Akademia dwa razy, Wisła – na początek zajęliśmy drugie miejsce, później już pierwsze. Pamiętam też swoją pierwszą rozmowę z prezesem Rekordu, Januszem Szymurą, który patrzył na mnie trochę dziwnie, kiedy powiedziałem mu od razu, że mnie interesuje jedynie gra o najwyższe cele, a bielski klub był jeszcze wtedy na etapie budowy. Ta kariera mogła się jednak potoczyć zupełnie inaczej. Miałem kilka innych propozycji. Chciał mnie ściągnąć do siebie Hurtap Łęczyca, dostałem ofertę z Jango, Clearex również robił podchody. Decyzję o wyborze klubu zawsze starałem się przemyśleć i prawie zawsze trafiałem w dziesiątkę. Chciałem się rozwijać, a zespoły, do których trafiałem dawały mi taką możliwość. Wszędzie walczyliśmy z powodzeniem o złoto, do tego dochodził Puchar Polski oraz Superpuchar. We wszystkich tych klubach miałem szczęście występować u boku fantastycznych ludzi i znakomitych futsalistów. Wielu z nich jest do dzisiaj moimi przyjaciółmi.


- Rok 2016. Grasz w Rekordzie, jesteś w kadrze narodowej i za chwilę ma się spełnić jedno z twoich futsalowych marzeń. Polska ma zagrać na wyjeździe z Hiszpanią. Podczas zgrupowania, dzień przed meczem, zrywasz więzadła krzyżowe w kolanie. Wracasz do kraju, przechodzisz operację w jednej z najlepszych klinik i wszystko zaczyna się komplikować.
- To jest bardzo dziwna historia. Zawsze chciałem zagrać z Hiszpanią, ponieważ dużo nasłuchałem się w szatni od Korczyńskiego, że gramy całkiem nieźle, ale zawsze jak reprezentacja Polski jedzie na Półwysep Iberyjski to nigdy nie potrafi nawet piłki dotknąć, no chyba, że ktoś wrzuciłby na boisko dwie. Strasznie chciałem się zmierzyć z tym zespołem, bo grałem już z Portugalią z wielkim Ricardinho w składzie, ale z Hiszpanię jakoś nigdy nie miałem okazji zagrać. W końcu po 10 latach się udało. Mecz towarzyski w Madrycie, piękna hala Interu Movistar, któremu kibicuję. Jednak na ostatnim treningu przed potyczką oddałem strzał, spadłem na kolano i zerwałem więzadła krzyżowe. W tym meczu nie zagrałem, dostaliśmy straszny łomot. Przeszedłem operację w Polsce, po 4 tygodniach wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Wszystko się goiło na mnie jak na psie. Jednak tydzień później źle się poczułem, miałem gorączkę, trafiłem do szpitala i okazało się, że w mojej nodze pojawiły się jakieś dziwne rzeczy, zrosty w kolanie. Przeszedłem kilka kolejnych operacji, pojawiło się zakażenie i zrzuciłem 10 kilogramów. W szpitalu spędziłem prawie 40 dni, pamiętam, że to był okres Wielkiego Postu. Całe moje życie przewróciło się do góry nogami i przewartościowało. Widzę w tym wszystkim Boską rękę. Zrozumiałem wtedy, że futsal jest dla mnie ważny, ale zobaczyłem dużo zła dookoła niego. Sport jest piękny, ale na ludzkich płaszczyznach często staje się trudny i smutny. Ludzie są, jacy są i rywalizują nie zawsze zgodnie z zasadami fair play. Jest zbyt dużo pychy, kłamstwa, manipulacji i złości. I ja w tym wszystkim długo uczestniczyłem. Zobaczyłem z boku, że sposób, w który dążę do sukcesu jest zły. Od tego momentu traktuję futsal trochę inaczej. Droga do sukcesu to nie tylko samozaparcie i żądza zdobywania kolejnych laurów, ale przede wszystkim dostrzeganie ludzkiego aspektu w tym wszystkim. Współpraca – tego brakuje w polskim sporcie, ale przede wszystkim w naszym rodzimym futsalu. Środowisko często jest ze sobą skłócone, każdy chce być najważniejszy. Ja też kiedyś popełniałem ten grzech. A wracając do kolana...to pojawiła się nawet
obawa, czy będę umiał w ogóle chodzić. Zrosty były tak duże, że nie można było ściągnąć nadmiaru płynu, a kolano się nie prostowało i nie zginało do końca. Na całe szczęście wszystko zakończyło się szczęśliwie. To co jest niesamowite w tej historii to fakt, że przez cały ten trudny okres mogłem liczyć na wielu wspaniałych ludzi. Ogromne wsparcie otrzymałem ze strony Rekordu. Prezes Janusz Szymura kilkakrotnie odwiedził mnie w szpitalu. Co chwilę dzwonił i pytał, czy czegoś mi potrzeba. Całą operację sfinansował PZPN, ale kiedy chciałem chodzić 3 razy dziennie na rehabilitację to dołożył się Rekord o nic nie pytając. Klub z Bielska wspierał mnie w 100 procentach, a w dodatku bez mrugnięcia okiem przedłużył ze mną umowę. To był dla mnie jasny sygnał, że oni cały czas na mnie czekają i wierzą, że coś jeszcze mogę dać tej drużynie. Dzisiaj w sporcie, kiedy zawodnik jest uważany za produkt to rzadkość.


- To prawda, że podczas dochodzenia do pełnej sprawności poznałeś swoją przyszłą żonę? Uchyl rąbka tajemnicy: jak to się stało? No i co jej obiecałaś, że dzień po weselu puściła cię na mecz kadry narodowej?
- Żonę poznałem podczas rehabilitacji, bo dochodziłem do siebie cały czas pod okiem tego samego człowieka, a Kasia była tam nowym pracownikiem. Zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu, spotykać się i szybko doszło do ślubu. Myślę, że tak miało być. Że Pan Bóg postawił tę wspaniałą kobietę na mojej drodze akurat wtedy, kiedy byłem chory. Ona jest niesamowita i świetnie się uzupełniamy. W dodatku bardzo mi kibicuje i śledzi moje boiskowe poczynania. Często dodaje mi otuchy, kiedy mam już dosyć grania. Natomiast zgrupowanie kadry rozpoczęło się w piątek, a ja w sobotę miałem ślub. Trenerzy nie byli zbytnio zadowoleni, że dojadę później, ale żona stanęła na wysokości zadania i kupiła mi bilety lotnicze, żebym zdążył na mecz. Ja bardzo chciałem zagrać i pomóc kadrze, ale wiedziałem też, że ślub jest ważny dla nas obojga. Jednak to żona była inicjatorką całego zamieszania i wysłała mnie na zgrupowanie najszybszym środkiem transportu. Zrobiła to pewnie z miłości.

 

- Twoja sportowa kariera jest pełna sukcesów, ale też niesamowitych zwrotów akcji. Mnie na długo utkwił pamięci rewanżowy mecz barażowy z Węgrami. Zdobywasz dwie bramki, prowadzimy 2:0, jesteśmy jedną nogą na Euro, ale jeszcze w pierwszej odsłonie wylatujesz z parkietu za dwie żółte kartki.
- W tym meczu czułem się świetnie. Pracowała na mnie cała drużyna, zdobyłem dwa gole po świetnych podaniach. Wiedziałem, że Węgrzy sobie ze mną nie radzą i piłka szukała mnie na parkiecie. Co do kartki...to wierzę, że tak miało być. Wiele osób tego nie rozumie. Niektórzy mnie za te kartki skrytykowali. Wszyscy wiemy, że pierwsza żółta kartka, którą otrzymałem był zupełnie niesłuszna i nawet potwierdził to po meczu obserwator. Jednak ja wierzę naprawdę, że tak miało być. Bo może, kiedy bym dograł to spotkanie do końca, to może Polska by nie awansowała. Może bym nie strzelił tego, co wykorzystał Michał Kubik. Może bym popełnił jakiś głupi błąd w defensywie i to Węgrzy pojechaliby na Euro. Tak do tego podchodzę. Najważniejszy był jednak happy end, bo awansowaliśmy po wielu latach na wielką futsalową imprezę.


- Niestety nie znalazłeś się w kadrze na mistrzostwa Europy. Trener Błażej Korczyński postawił na innych graczy. Wiele osób nie wyobrażało sobie bez ciebie tej reprezentacji. Dla Ciebie był to spory zawód? Spodziewałeś się, że możesz nie pojechać do Słowenii?
- Spodziewałem się tego, że nie pojadę na Euro, ponieważ nasz kontakt z trenerem Korczyńskim był w tamtym czasie ciężki, nie pałaliśmy do siebie dużą sympatią. Od strony sportowej na pewno zasłużyłem na ten wyjazd, zresztą on to potwierdził w jednym z wywiadów, ale brak powołania wynikał z pozasportowych przyczyn, typowo ludzkich problemów. Nie będę ukrywał, że nadal jest mi przykro, bo bardzo chciałem pojechać na mistrzostwa Europy, jednak widocznie tak miało być. Jakiś czas temu rozmawiałem o tym z Błażejem. Pewne grzechy wybaczyliśmy sobie nawzajem i zakopaliśmy topór wojenny. Tego już nie cofniemy, tego już nie zmienimy. Wierzę, że kiedyś to co było smutne i ciężkie zostanie mi jeszcze w pewnym sensie wynagrodzone.

 

Tekst: Rafał Szlaga

Zdj. Piast Gliwice